Tegoroczny rajd Komarowski rozpoczął się w najdalej wysuniętym na wschód Polski mieście... W Hrubieszowie. Autor tej relacji woli jednak określenie, iż rozpoczął się w jednym z najładniejszych miast Polski Centralnej, ergo w Hrubieszowie. Żółte ułany, oraz ich przyjaciele w barwach, 1 Pułku Szwoleżerów, 3 Pułku Szwoleżerów,1 Pułku Ułanów Pułku 3 Ułanów Śląskich, 15 Pułku Ułanów Poznańskich oraz Ułani Bawarscy Jego Cesarskiej Mości Cesarza Wilhelma II, ergo cała "Politycznie podejrzana banda" zjechała się do majątku państwa Ciesielczuków w sobotę 20.08.A.D.2016. Ileż radości było ze spotkania, ten tylko wie, kto choć raz zakrzyknął "Habsburg hoch!". Gościnność gospodarzy, jak i bliskość Browaru Sulewskiego sprawiły, że tej pierwszej nocy, nikt spać nie poszedł...
Pobudka en regle. Pojenie i karmienie koni, następnie ablucje i eleganckie śniadanie (Autor w tużurku). No... Dość tej dekadencji! Odtrąbiono co należy i po chwili Szwadron stanął pięknie umundurowany. Sztandar szwadronu załopotał dumnie nad głowami, sformowano szyk trójkami, dołączyli do nas gospodarze w barwach 2 Pułku Strzelców Konnych i z fasonem udaliśmy się na mszę świętą. W końcu apostolski Szwadron... Na mszy spotkała nas niebywale miła i jakże polska przyjemność. Otóż Jego Ekscelencja Biskup Polowy, dowiedziawszy się od tamtejszego Xiędza Plebana, że przybędzie do miasteczka Kawaleria zdążająca pod Komarów, staropolskim obyczajem prosił rozdać kawalerzystom święte obrazki. Ad vocem tego podarku i obyczajów panujących w Szwadronie, niezwykle mądre słowa dzień później wyrzekł jeden z panów oficerów. Waga ich była jednak tak wielka, że Autor nie mógłby ich spłycić przelewając na papier, toteż ciekawy Drogi Czytelnik, jeśli chce je poznać, winien pofatygować się do owego oficera en chair et en os, jak zwykło mawiać się w 8 Pułku.
Po mszy czyszczenie, siodłanie i wymarsz na niewielki podjazd do pobliskich Werbkowic. Okolica to naprawdę przepiękna. Łąki zielone, Huczwa płynie słodko i ospale, a horyzont wydaje się końcem świata. Osobliwością dla kawaleryjskiej duszy wprost wspaniałą, była możliwość przyjrzenia się owemu słynnemu rowowi z wodą, który był zmorą dla uczestników Konnych Mistrzostw Wojska Polskiego w 1934 roczku. Prawdę rzekłszy Drogi Czytelniku, to nie był lada jaki rowek, jeno rowisko prawdziwe, które przesadzić było wielką sztuką. Ex Dei Gratia, myśmy mu się jeno przyglądali, choć każdy z nas bacznie obserwował dowódcę, czy ten aby nie zakrzyknie słynnego "Komu kozacka sława miła(...)!
Do pałacu w Werbkowicach dotarliśmy na wieczór. Tam gospodarz, Pan Dobrodziey napoił nasze konie i pozwolił wytchnąć nieco. Pro memoriam należy też wspomnieć, że i w pałacowej piwniczce znalazło się co nieco dla kurażu, fasonu i rezonu. Wypocząwszy nieco, ruszyliśmy na powrót do majątku Państwa Ciesielczuków, który stał się na te dwa dni naszym obozem. Gdy wjeżdżaliśmy do Hrubieszowa było już ciemno. Szwadron prędko wrócił na kwatery, lecz Dowódca wraz z Autorem, udał się jeszcze na krótki rekonesans do browaru, aby sprawdzić, czy arendarz żadnej przykrości od ułanów nie doznał... Mowy rzecz jasna być o tym nie mogło, toć same grafy i barony, jednakże w tak urocze miejsce zawsze warto zawitać. Ponadto przyjemność jaką zgotowaliśmy młodemu małżeństwu Polaków z Kanady, jest wprost nie do opisania i te wielgachne oczy pięcioletniej dziewczynki, która pierwszy raz w życiu widziała polskiego kawalerzystę w przedwojennym mundurze, rozmiękczyłyby nawet najtwardsze serca.
Nocą życie w obozie, podług starych reguł. Leczenie rannych, warty przy koniach, et cetera. Nad całym obozem pieczę miała niezrównana w swej sztuce sekcja logistyczna pod dowództwem, p. por. kaw. och. Marka Kutznera, a należy także zauważyć, że towarzyszyli Jej żołnierze WP. Osobliwością, o której warto wspomnieć, to muzyka z patefonu, która umilała nam służbę oraz srebrna zastawa przywieziona w sakwie przez Szambelana Szwadronu, w której serwowano wszystkie napitki. Autor pragnąłby jeszcze wspomnieć o mosiężnej popielnicy z wyrytą głową konia, w której lądował popiół z cygar, ale tym samym dałby znów powód do wygadywania swego przyjaciela Szwoleżera, a ten wyrzekłby swoje "Już wiem czemu padły Austro-Węgry..."
O poranku prócz rutynowych zajęć kawaleryjskich Szwadron udał się na zwiedzanie jednostki wojskowej mieszczącej się w dawnych koszarach najpierw carskich huzarów, a później 2 Pułku Strzelców Konnych. Tym co wzbudziło największe zainteresowanie u wszystkich była rzecz jasna sala pamięci. Po powrocie czyszczenie, siodłanie i wymarsz do Dołhobyczowa, gdzie rozegrała się pamiętna bitwa 1 Pułku Szwoleżerów. Przed wymarszem jednak cały Szwadron zajechał przed Browar Sulewski, by zgodnie ze staropolskim obyczajem wypić strzemiennego. Żal wszystkim było opuszczać ów gościnny Hrubieszów i owo stare, carskie, kasyno oficerów Kawalerii. Cóż. Woyna nie matka, dość tych sentymentów. Droga do Dołhobyczowa upłynęła regulaminowo. Odcinki kłusa i stępa, pozwalały sprawnie zmierzać do celu. Ponadto określona liczba popasów umożliwiała koniom i jeźdźcom należne wytchnienie. Tym co jednak godne jest wspomnienia, to fakt, że jechaliśmy wzdłuż dzikiego Bugu, granicy państwa. Każdy z nas jednak nieco smutnie spoglądał na wschód na Tą, o której mawiali Terra Felix... Quem mutatio rerum...
W Dołhobyczowie rozbiliśmy obóz nieopodal pałacu J.W.P. Rastawieckiego. Noc była pochmurna.
Poranek równie pochmurny jak noc, jednakże humory dopisywały. Tego dnia dowództwo całego szwadronu przejął pan chorąży Godek, ergo sekcja liniowa w której służył Autor została uszczuplona, ale za to przeznaczona na szpicę. Jakaż radość spotkała nas wszystkich wiedząc, że będziemy szli jako forpoczta naszego dzielnego Szwadronu. Nim jednak wyruszyliśmy p. rtm. Znamiec wraz z Adiutantem Szwadronu p. szw. Jakubem Szpetulskim przybliżyli wszystkim historię bitwy pod Dołhobyczowem. Po owej lekcji historii i patriotyzmu wyruszyliśmy. Dowódca sekcji liniowej p. por. Żmudzki podkręcił zawadiacko wąsa i popruliśmy karierem naprzód, jako szperacze. Musisz wiedzieć czytelniku, że szczęście było to przeogromne, móc w ukochanej kompaniji przemierzać te pola, łąki, lasy i ugory. Ponadto sekcja nasza sprawdzała się wprost wybornie. Wszystkie zadania zostały wykonane zgodnie z planem, dzięki czemu Szwadron mógł spokojnie się przemieszczać.
Tym o czym Autor szczególnie pragnie wspomnieć, to o gościnności miejscowej ludności. Jest rzeczą absolutnie niebywałą, gdy gospodarze poproszeni tylko o możliwość napojenia koni, wynoszą tace z pierogami, kanapki, słoje z ogórkami i wszelkie, inne rarytasy. Owa polska serdeczność i gościnność, jest tym co tak bardzo zachwyciło naszych przyjaciół znad Renu, którzy dzielili z nami trudy manewrów, a i trzeba przyznać, że nie raz, dali nam lekcję niemieckiego porządku i dyscypliny.
Około wieczora Szwadron rozdzielił się. Część wyruszyła na miejsce noclegu do Wólki Pukarzowskiej, gdzie Pan Gospodarz Dobrodziey przygotował nam obozowisko, a druga, tak zwany pluton romantyków, do Czartowczyka. Dojechaliśmy do tego pamiętnego miejsca bojów 8 Pułku, zarówno z wojny 20 roku jak i z kampanii jesiennej, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Przed bramą cmentarną padł rozkaz "Z KO NI!". Ostrogi zadzwoniły, konie uwiązano do cmentarnego płotu. Cmentarz jak cmentarz. Dużo pomników, garbatych krzyży no i skowronki. Nie byłoby w tym wszystkim nic wielkiego, gdyby nie pomnik Obrońców Oyczyzny, Żołnierzy 8 Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego, no i nagrobek p. rtm. Edwarda Szawłowskiego i jego Ułanów poległych w obronie Rzeczypospolitej w feralnym 39 roku. Apel poległych huknął i spokojny sierpniowy wieczór zadygotał. Po apelu chwila indywidualnej refleksji. Autor oparł się o cmentarny parkan, spojrzał w końskie oczy a następnie poprzez pryzmat jednego z żelaznych ażurowanych krzyży na to wielkie staro-złote słońce."A to Polska właśnie."
Nasi przyjaciele z Niemiec zachowali się w Czartowczyku jak prawdziwi gentlemani i Europejczycy. Stanęli przed pomnikiem rotmistrza Szawłowskiego i jego żołnierzy, polskich bohaterów poległych w walce z hitlerowskim najeźdźcą i zasalutowali. Było to coś wielkiego. Potem w swej prostej i twardej mowie, wyrazili, że oddadzą honory nad grobem każdego kto walczy i ginie dla swej Oyczyzny. Myślę, że ów sierpniowy wieczór pozostał zapamiętany. Na nocleg dotarliśmy o zmroku.
Poranek sielski i anielski. Pan Gospodarz Dobrodziey roześmiany porozmawiał z każdym z nas, dopytał czy aby czego nie brakuje i ugościł po królewsku. Ponadto jego kilkuletnie wnuki, biegające z emaliowanymi dzbanuszkami wypełnionymi malinami, przywodziły na myśl wiele Kossakowskich impresji.
Z Wólki Pukarzowskiej wyruszyliśmy już do Wolicy Śniatyckiej, do obozu Komarowskiej Potrzeby. Ów dzień upłynął na ćwiczeniach musztry szwadronu, a zwłaszcza szyków rozwiniętych.
Wieczorem dotarliśmy na miejsce, ale zanim skierowaliśmy się do obozowiska oddaliśmy honory przed kurhanem upamiętniającym bitwę komarowską. Konie rżały, słońce zachodziło, Chrystus wisiał na pobliskim krzyżu, nie było waty cukrowej i wielkich przemówień. Było tak jak należy.
Zmierzając do końca Autor chciałby podzielić się pewną przykrością. Otóż opisując zeszłoroczne manewry opisał wszystko co działo się w siodle, a o tych którzy zadbali o to by ów Wierszygryzmoł i jego koń mieli pełne brzuchy, nie skreślił ani słówka. O Zbyszku i Jurku. Zdawszy sobie sprawę z owego faux pas, rzecz jasna po czasie, przeprosił obydwu Panów i obiecał, że w przyszłym roku uczyni to z podwójną gorliwością. Obaj Panowie przyjęli to ze śmiechem. Autor odetchnął. Niestety nie zdążył się poprawić. Zbyszek - p. plut. kaw. och. Zbigniew Smalec, jest już na służbie w Niebieskim Szwadronie. Niech zatem ta relacja będzie jemu dedykowana. "Śpij kolego"
W tym miejscu, jakże odpowiednim, Autor musi skończyć swą relację, bowiem jeszcze tego samego, środowego wieczoru wraz z kilkoma innymi kawalerzystami, opuścił malowniczą Zamojszczyznę i udał się na obchody 90-lecia CWK do Grudziądza. Kto wie. Może stamtąd coś napisze...
Ku chwale Kawalerii i Jej Najwspanialszego Pułku!
plut.kaw.och
Krzysztof Marcin Dąbrówka
|