Pierwszą swą potyczkę pan generał Wieniawa-Długoszowski przyrównał do młodzieńczych wspomnień pierwszego pocałunku, który może był i nieco niezdarny, lecz zapamiętany. Pierwsze polowe manewry Kawalerii Ochotniczej takoż na stałe zagoszczą w naszej pamięci, jednakże nie dlatego, że były pierwsze, lecz że były regulaminowo fenomenalne, a jeśli bym inaczej napisał, to niech mnie na pasy drą i uwiązy z nich porobią. No, ale zacznijmy ab ovo, jak mawiali Rzymianie.
Manewry oficjalnie rozpoczęły się w środę 01.10.A.D.2014 dla kawalerzystów naszego Szwadronu w miejscowości Adamów nieopodal Kocka. Zostaliśmy przydzieleni do drugiego plutonu, gdyż trzeba Ci wiedzieć drogi czytelniku, że wszyscy uczestnicy manewrów zostali podzieleni na dwa plutony, które jako i przed wojną miały prowadzić przeciw sobie pozorowane działania wojenne. No, więc żółte ułany trafiły pod komendę pana porucznika Sujeckiego. Oj jakaż radość zagościła w naszych sercach, gdy dowiedzieliśmy się, że w drugim plutonie wraz z nami służyć będzie wielu starych znajomych. Tych, z którymi zarówno tłukliśmy bolszewików w komarowskiej potrzebie jak i szklanice w niejednej krakowskiej knajpce. Poznaliśmy też nowe szable, które poprzez szczerość swego serca i krzepę w garści od razu przypadły nam do gustu. Jakże idealnie do naszego plutonu pasowały słowa pana rotmistrza Krzeczunowicza - "dobrzy kawalerzyści o twarzach bandytów". Nie znalazłbyś w naszym plutonie dwóch takich samych twarzy, charakterów czy humorów, a mimo to stanowiliśmy jedność okiełznaną munsztukiem koleżeńskości i pchaną naprzód ostrogami fantazji.
Pierwszego dnia zajęliśmy się zjeżdżaniem naszych koni, którym chyba udzielił się duch braterstwa, bo po kilku zmianach szyków chodziły tak, jakby od lat stały razem w jednym stanku, a nie zostały zwiezione z najbardziej odległych od siebie rubieży Rzeczypospolitej. Poczyniliśmy też mały zwiad w okolicznych siołach, aby poznać teren, w którym przyjdzie nam manewrować.
Drugi dzień cały spędziliśmy w ułańskich siodłach. Konie niosły wspaniale, humory dopisywały, a celność rozkazów kadry oficerskiej sprawiła, że wzorowo wykonaliśmy wszystkie powierzone nam zadania. Towarzyszący nam neutralni rozjemcy, zaprawdę złego słowa nie mogli czy to wyrzec, czy spisać o naszym plutonie. W tym miejscu także muszę napisać o serdeczności miejscowej ludności, która na widok kawaleryjskich mundurów wylegała ze swych gospodarstw niosąc ciepłe słowa, wodę naszym wierzchowcom, a dla nas takie wiktuały, że gdyby nie ciężkie oficerki to wzlecielibyśmy na skrzydłach kulinarnego zachwytu. Bo czyż może być coś wspanialszego nad swojską kaszaneczkę, gdy człekowi żołądek przysycha do kręgosłupa? Nie wspomnę tu o innych rarytasach, które sprawiły, że kiszki poznały, że to nie psi jedzą, lecz prawdziwi kawalerzyści. Oj tak... Pan Onufry Zagłoba odnalazłby się w naszej kompaniji. No, ale wróćmy do sedna. Na wieczór stanęliśmy w opustoszałym chutorze pana sołtysa wsi Burzec. Konie napojone i pokarmione stały w stodole, a my siedzieliśmy zapatrzeni w trzaskające ognisko. W tejże właśnie chwili w oczach wielu z nas malowała się swoista sieroca tęsknota. Tak. Tęsknota za czasami i ludźmi, o których śpiewaliśmy z przejęciem i którzy są dla wzorcami...
Noc była długa i granatowa. Morfeusz zakneblowany i związany w kij leżał za stodołą, aby przypadkiem snem nie zakłócił tych chwil. Dziecię owej nocy - świt było równie piękne. Wielkie czerwone słońce wstawało znad pól i spoglądało przez fioletową mgłę, czając się za aleją starych kasztanowców. Widok ten rodem z płócien Chełmońskiego w momencie odegnał przykrości sprzężone z nieprzespaną nocą. Cóż. Nocka huzarska, służba cesarska. Na koń panowie! Ruszyliśmy dalej, a wraz z nami zmechanizowany kawalerzysta pan Grzegorz Zawadzki, któremu zawdzięczamy wiele fotografii z manewrów. Tego dnia naszym zadaniem było strzeżenie pewnej drogi przed pierwszym plutonem, który to już od dnia poprzedniego czynił ku nam najróżniejsze zakusy. Imaginuj sobie drogi Czytelniku, że nawet wysyłali szpiegów przebranych za cyklistki, o czem oczywiście powstało kilka niewybrednych żurawiejek, ale to może przytoczę je kiedyś gdy wraz z nami wesprzesz lewą stopę o blat stołu. Mimo zmęczenia swą służbę pełniliśmy wzorowo. Pluton podzielony został na kilka oddziałów strzegących określonych odcinków drogi, którą dodatkowo patrolowali pojedynczy kawalerzyści, którzy zobaczywszy wroga mieli od razu zaalarmować o tym dowództwo. Są! Już zdało się nam, że przyjdzie do chwili najcudowniejszej, a więc szarży. Staliśmy w pogotowiu. Każdy sprawdził czy szablina gładko wyskakuje z pochwy i czekał najpiękniejszej komendy w kawalerii - "Do szarży - Marsz! Marsz!" Tak się jednak nie stało. Tempus fugit! Godzina 14.00 wybiła i czas manewrów się skończył. Na rozkaz sztabu zameldowaliśmy się w klasztorze w Woli Gułowskiej, gdzie mieliśmy już pozostać wraz z pierwszym plutonem do końca manewrów. Miejsce to zaprawdę urocze. Zakwaterowano nas w budynku klasztoru, przed którym rosły słodziuteńkie winogrona. Autor tych słów często kręcił się w tym miejscu... Popołudniem część z nas pojechała do Adamowa, by tam wziąć udział w śpiewaniu ułańskich pieśni wraz z miejscową ludnością. Dzień dobiegał końca.
Kolejnego dnia o poranku wszystkim kawalerzystom wydano określone dyspozycje. Część z nas ruszyła na patrole, a część (jak autor tych słów) pod kościół w Adamowie, w którym odbywały się uroczystości miejscowej szkoły imienia Pułku 3 Strzelców Konnych. Jako uczestnik tego wydarzenia muszę pisać o wzruszeniach, dumie uczniów i tej chwili prawdziwie świętej, gdy orkiestra zagrała " o mój rozmarynie". Oj chciało się wyrzec słynne zdanie doktora Fausta...
W tymże to czasie moi koledzy i dowódcy z naszego Szwadronu byli na patrolu i wiedz czytelniku, że także były to dla nich udane momenty, jeno w innej nieco materii, bowiem od tego własnie dnia, pewno do dziś, w chatynkach miejscowych, opowiada się o żółtych ułanach, którzy to bryczką jeździli z kwiatem płci pięknej tamtejszych okolic, wzbudzając ogrom zachwytu wobec kawaleryjskiego munduru...
Trzeba mi w tym miejscu też napisać, że od momentu zameldowania się w Woli Gułowskiej nasz komendant - pan porucznik Sujecki odjechał pełnić inne obowiązki, a buzdygan namiestnikowski przejął pan rotmistrz Znamiec. Nasz rotmistrz Znamiec, któremu to spotkany w polu gospodarz Krzysio nadał tytuł "Rotmisia" ale o tem może kiedy indziej i w innych okolicznościach.
Popołudniem ćwiczenia z musztry konnej, pod okiem pana rotmistrza Woronowicza. Drugi pluton z iście białogwardyjskim zapałem stał na placu musztry na pięć minut przed rozpoczęciem i studził swe wojenne zapały. Oj jakże chciałoby się wyrwać do przodu, a tu jedyne, co można to czekać. Musztra wyszła całkiem nieźle i była swoistym preludium do pokazów, które miały nastąpić w niedzielę.
Po musztrze nastąpiły chwile poważne. Wszyscy kawalerzyści wzięli udział w Apelu Poległych, ku pamięci żołnierzy Pułku 3 Strzelców Konnych. Staliśmy na baczność z dobytymi szablami wzdłuż drogi w miejscowości Kalinowy Dół, gdzie z początkiem października 39 roku, niemieckie karabiny ostrzeliwały przemykających tamtędy kawalerzystów. Obecny był z nami uczestnik tamtejszych wydarzeń, nasz wzór do naśladowania i serdeczny przyjaciel pan pułkownik Zbigniew Makowiecki, który przybliżył nam historię owej feralnej nocy.
Cóż wieczorem? Wieczorem bankiet! Jakże miło było zasiąść do białych obrusów i raczyć się tymi wszystkimi wspaniałościami, którymi włodarz gminy nas podjął. Oczywiście jak to na kawaleryjskim raucie nie mogło zabraknąć zdrowia konia i licznych żurawiejek, które ósmy odśpiewał stojąc na stołach! Rzecz jasna Ku chwale Kawalerii!
Niedzielny poranek! Rozkaz by przywdziać mundury garnizonowe i na koń. Oj jakże słonko igrało na tych wielobarwnych otokach i proporczykach, jakoby na witrażu w gotyckiej katedrze. Gdy obydwa plutony- cały szwadron, sformował szyk trójkami, to przypominał smoka mieniącego się wielobarwną łuską, który to wytoczył się przed kościół by tam uczestniczyć w uroczystościach nadania sztandaru miejscowej szkole. Po tych ceremoniach, pojechaliśmy na cmentarz, by tam również oddać honory, a następnie wróciliśmy do obozu.
Po obiedzie moment wyczekiwany. Pokaz musztry całego szwadronu. Prowadzi ją pan rotmistrz Woronowicz, który za sprawą oficerów z naszego Szwadronu został okrzyknięty wodzem FKO. Czytelniku drogi, mógłbym pisać o musztrze wiele, ale każda najbardziej wyszukana metafora, czy porównanie homeryckiej proweniencji, byłoby puste i sflaczałe jak mój owsiak po galopie wyboistą drogą. Oszczędzę tego i napiszę po prostu, że było wspaniale. Uczucie, które towarzyszyło nam, gdy cały szwadron rozwijał się w dwunastki, czy też szarżował harcownikami do boju, przypominało wizję szyldwacha - "To nieśmiertelność mknie!" i tyle mojej w tym względzie pisaniny.
Komenda "Z koni!" była ostatnim akordem manewrów. Sztab podziękował wszystkim kawalerzystom, kawalerzyści podziękowali sobie nawzajem. Za co? Za wspólny trud, a przede wszystkim ów śmiech. Śmiech, który w polskiej Kawalerii był najwspanialszą bronią przeciw wszelkiem przeciwnościom losu.
I cóż mi pozostaje? Chyba trzeba zakończyć owe krótkie wspominki, licząc na to, że pierwsze Polowe Manewry Kawalerii Ochotniczej, nie pozostaną ostatnimi, a kolejne będę jeszcze wspanialsze.
St. ułan Krzysztof Marcin Dąbrówka
|